
Po lekturze tego tomu dochodzę do wniosku, że kiedyś Panie to było lepiej. Apocalyose to był gość, którego bał się każdy mutant, nikt mi nie podskoczył. A w wersji Lemirea jest jakoś mniej straszny, ale może dlatego, że poza okładką prawie go nie ma. Miało być epicko, dramatycznie i wspaniałe, a wyszło tak sobie.

Zabawy z czasem
Z niewiadomego powodu mutanci mają zaskakująco dużo do czynienia z podróżami w czasie, aż szkoda, że żaden z nich nie potrafi sparwić by Lamiere nie pisał ich przygód. O ile solowe przygody Logana jakoś mu wychodzą, to w przypadku zbiorowych przygód X-menów jest znacznie gorzej.
Moim zdaniem to, co ratuje ten tom i sprawia, że można go przeczytać, to właśnie motyw z podróżami w czasie. Nie jest to żadnym stopniu nowatorskie podejście do tematu, ale na tyle ciekawe, że chce się zobaczyć co dzieje się na kolejnej stronie.

Bogata tradycja
A przecież seria X-men była kiedyś najważniejszym tytułem Marvela, najlepsi twórcy opowiadali losy mutantów, zabierali nas w odległe zakątki kosmosu, do alternatywnych światów czy też kazali naszym ukochanym bohaterom walczyć z o wiele silniejszymi wrogami, takimi jak uprzedzenia, nietolerancja czy wielki niebieski koleś z super inteligentnym statkiem kosmicznym.
Dzisiaj prym wiodą Avengersi czy inni strażnicy galaktyki, dlatego jako oddanemu fanowi X-menów jest trochę przykro, że historie nie są już tak epickie, jak saga o feniksie, pełne akcji jak Imperator Vulcan czy dramatyczne jak Dom M.
Jeżeli tak jak ja jesteście fanami mutasów, możecie śmiało czytać ten tom.
Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję wydawnictwu Egmont.